Okres świąteczno-noworoczny to czas, gdy branża doradczo-szkoleniowa zapada w letarg, można więc zanurzyć się w czynnościach, na które zwykle nie ma dość czasu. Na przykład w czytaniu tzw. literatury pięknej (nie mylić z książkami biznesowymi, których lektura jest częścią naszej pracy). W tym roku miałem święta przedłużone o planowy pobyt w szpitalu plus rekonwalescencję. Czyli - można sobie było poczytać.
No dobra. Poczytać, ale co? Miałem ostatnio tyle czytelniczych wpadek, gdy zachęcony doskonałymi opiniami i recenzjami przeczytałem jakiegoś no nie powiem gniota, ale jednak: nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na końcu, po ci mi to było ("w czym mnie to przybliżyło do celu", zapytałby mój Przyjaciel).
No i tak się stało, że podczas pobytu u Rodziców na Wigilii wpadło mi do ręki "noblowskie" dzieło Tomasza Manna "Buddenbrookowie". No i tak stałem i myślałem. Przeczytać czy nie przeczytać. Taki staroć? Tak się jednak złożyło, że w latach licealnych, gdy czytało się tzw. wszystko, jakoś mi ta pozycja umknęła, przeczytałem "Czarodziejską górę", jakieś opowiadania, ale tej książki nie. No i tak stałem i myślałem, taki staroć będę czytał, na pewno nuda straszna i problemy sprzed dwustu lat (bo jakie niby, skoro akcja się wtedy dzieje), a książka swoje ważyła...
Zwyciężyła myśl, że czymś trzeba będzie wypełnić czas w szpitalu i nic nie nadaje się do tego tak, jak 700-stronnicowy bryk. No i była to myśl zbawienna...
Pomijam czystą przyjemność związaną z kontaktem z prawdziwą sztuką, opartą na prawdziwym talencie: co chwile łapałem się na zdumieniu, jak w wieku 25 lat można wiedzieć tak dużo i tak sprawnie to przekazywać. Z wami chciałbym się podzielić dwiema refleksjami z pogranicza polsko/niemieckiego czy też polsko/zachodniego.
Pierwsza refleksja jest bardzo budująca: jak bardzo w tamtych czasach nie odstawaliśmy od najlepszych, a może nawet byliśmy od nich lepsi (czyli lepsi od najlepszych?). Nasze, polskie arcydzieła z podobnej czasoprzestrzeni, które od razu przyszły mi na myśl ("Lalka" i "Ziemia obiecana") są w każdym wymiarze na tym samym poziomie. Konstrukcja scenariusza, budowa postaci, dialogi, sprawność językowa... Pod tym względem nasi najwięksi pisarze nie tylko nie mogli mieć kompleksów wobec takiego Manna, ale wręcz w wielu aspektach mogliby go jeszcze trochę podszkolić.
Druga refleksja jest mniej optymistyczna, a może właśnie dlatego dość budująca? Co bowiem różni świat Buddenbrooków od świata Wokulskiego czy Borowieckiego? Jedna zasadnicza rzecz: u nas wszyscy byli na dorobku i kombinowali jak by tu się wzbogacić, najlepiej dzięki pracy i talentowi, a tam (Niemcy) najprostszą i najszybszą drogą do uzyskania niezależności finansowej było? wżenienie się (lub spadek).
To jest pomijany i nie znany nam aspekt rzeczywistości, z którym po raz pierwszy na poważnie zderzyłem się czytając "Kapitał.." Thomasa Pikettiego. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że jedyny znany mi świat (mój i opisany w dzieciństwie przez moich rodziców) jest wyjątkiem i dziwadłem w całej historii ludzkości. Jak świat światem ludzie nie dorabiali się w jednym pokoleniu (zresztą było to niemożliwe w czasach zerowego wzrostu), tylko bogaci z urodzenia bogacili się bogactwem rodziców, a biedni dziedziczyli biedę. Tylko zawirowania historii (u nas socjalizm, a u naszych sąsiadów zniszczenia wojenne) spowodowały sytuację, gdy nie było co i jak dziedziczyć.
No ale teraz - i to jest ten jasny punkt tej refleksji, czy na pewno? - wszystko wraca do normy. Zarówno dzieci naszych zachodnich sąsiadów, jak i nasze dzieci będą dziedziczyć coraz więcej, nie będąc zmuszanym, jak pokolenie naszych rodziców, do zaczynania od zera.
Tak wygląda normalny świat (opisany w "Buddenbrookach"), że nawet najzdolniejszy młody przedsiębiorca, nie wspominając o adwokacie lub chirurgu, ma marne szanse dogonić pod względem majątku synka bogacza, który mu podaruje to wszystko, co zarobił przez całe swoje życie (a może też już część tego odziedziczył). To cudowny świat, w którym każdy z nas pewnie chciałby odegrać role główną, ale zarazem rodzący nowe, nie znane nam problemy. Bo jaką motywację do ciężkiej nauki i pracy ma młody człowiek, który wie, że czeka na niego no, powiedzmy, kilkaset tysięcy złotych (odziedziczone mieszkanie), nie wspominając o milionach (willa, udziały w firmie) albo setkach milionów (konta w Luxemburgu)?
"Buddenbrookowie" to przecież - jak tłumaczy podtytuł - "dzieje upadku rodziny". Kolejne generacje są coraz słabsze mentalnie, a nawet fizycznie, skupione już tylko na podtrzymywaniu wielkości majątku, wystarczającego do dostatniego życia, a nie jego pomnażaniu.
Prawda, że to świat, którego powszechnie jeszcze nie znamy?
A on już nadchodzi...